Między 18 a 21 października pojechaliśmy sobie w teren, na warsztaty rzemiosła. Miał być wyjazd z namiotem i obozowanie w naturze, jednakże pogoda nastraszyła organizatora (całkiem słusznie, ponieważ śnieg, który obudził nas w sobotę rano przy naszej konstrukcji namiotu mógłby być 'nachalny') , zdecydował się on na warsztaty stacjonarne (tylko z nazwy, nachodziłam sie jak głupia). Pojechaliśmy do Będkowic w czwartek, jak sie okazało nieco za wcześnie ponieważ warsztaty miały sie zacząć dopiero w piątek. Nie stanowiło to jednakże żadnego problemu poszliśmy sobie z Wszebądem, na spacerek (parogodzinne włóczenie sie po terenie). Połaziliśmy chwile po dolinie Będkowskiej i po skałach w okolicach Będkowic. Następnie pogadaliśmy w efekcie czego poszliśmy spać niejako z kurami. W piątek pomogliśmy przy porządkowaniu terenu, chłopcy przynieśli piec do szkła do garażu i posprzątali "armagedon" w kuźni. W między czasie Ja (pracowicie) odbierałam telefony przeglądając przy tym (równie pracowicie) księgozbiór gospodarza. W okolicach 13 przyjechali Jagoda i Boran i w domu zrobiło sie ciekawiej. Po 'powitalnej' herbacie zajęliśmy sie wreszcie działalnością zamierzona, czyli rzemiosłem. Jagoda próbowała prząść ale okazało sie ze runo, które nabyła nadaje sie do wielu innych rzeczy, ale do tego celu akurat nie. Boran siedział sobie spokojnie i szył wysokie buty. Nidhogg po uporządkowaniu kuźni odpalił koks i zaczął mi robić widelec( pod tą nazwą nie kryją się bynajmniej żadne widły bojowe). Wieczorem wybyliśmy na zakupy a kiedy powróciliśmy z zaopatrzeniem czekały na nas posiłki osobowe. W nieco większym gronie pogwarzyliśmy i ponarzekaliśmy na pogodę (i cała resztę). W sobotę od rana wkroczył do akcji piecyk do szkła, który okazał się być bydlęciem złośliwym wrednym i nieprzyjaznym. Po 16 godzinach stania przy nim mam 1 ( słownie jeden) koralik, (który do czegoś się nadaje ) i to nie mój tylko Nidhogga. Ale juz wiem, że lubię bawić sie szkłem (byle nie żaroodpornym). Teraz pozostaje mi tylko zainwestować we własny sprzęt i zaprzyjaźnić sie z kimś kto robi witraże. Sobota okazała się dniem pracowitym dla wszystkich, (przykładowo ja pomiędzy momentami kiedy machałam miechem latałam do kuchni pilnować obiadu). Z zaplanowanych zabaw nie odbyło sie tylko gotowanie dziegciu, ponieważ nawalił osobnik, który planował to robić ( a szkoda ciekawa byłam efektów). Po zmroku oddaliśmy sie biesiadowaniu i nadużywaniu genialnego krupniku wykonanego przez pana domu. W niedziele niestety musieliśmy opuścić Będkowice nieco wcześniej by zadośćuczynić obowiązkom obywatelskim i udać się na wybory.
Ogólny bilans wyjazdu
1 widelec 1 koralik
kilka cosiów koralikopodobnych
Poparzone paluchy Nidhogga (nie wiedzieć czemu, łapał gorący koks w łapki) oraz oparzenie mojej wargi (złośliwy piec do szkła dmuchnął sporą porcja iskier na których kursie kolizyjnym znalazła się moja twarz).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz